Drogie założycielki forum...
Żyłam z wieloma zaburzeniami, ale ED po raz pierwszy "odwiedziło" moją psychikę 3 lata temu. Sądzę, iż dobrze bym troszkę więcej na ten temat napisała, a samo stwierdzenie nie pomoże - więc krótko opiszę całą historię. Z góry dzięki za przeczytanie.
Cofając się te 3 lata w tył; to był mój pierwszy kontakt z jakimikolwiek dietami. Miałam dobrą przyjaciółkę, która nie akceptowała swojego ciała (w przeciwieństwie do mnie, o ironio...). I chciałam jej w pewien sposób pomóc (?) poprzez przejście na diety i ćwiczenia razem. Jakoś wcześniej nie znałam się na tym temacie, nie myślałam i tak było do momentu, gdy obie zaczęłyśmy osiągać postępy. Wiem, to pewnie brzmi głupio, bo każdy organizm jest inny, ale 3 lata to dla mnie przepaść i gdybym mogła cofnęłabym tą decyzję. Po jakimś czasie wgłębiłam się w temat dietetyki i sportu. Zaczęłam ćwiczyć nawet po naszych wspólnych treningach. Nie gadałyśmy już o zdrowym żywieniu, zwyczajnie potakiwałam głową bez odpowiedzi. Nie potrzebowałam uwagi ani tabliczki z napisem "Znienawidziłam swoje ciało", by czuć się dobrze. Wszystko stało się obsesją, która nie rozbiła naszej znajomości, ale po zakończeniu okresu diet i wymówek - chyba wiadome było, że tylko 50% z nas sobie odpuściła. Posiadałam pewne osobiste problemy a radość dawała mi tylko świadomość, że mało jem, albo przestaje jeść. Na początku nie wiedziałam, co powinnam robić, nie inspirowałam się żadnymi zdjęciami, blogami, nawet nie wiedziałam, czym jest pro ana. Nie mogłam wziąć do ust chociażby małego kęsa chleba, by nie poczuć się niedobrze, a nauczyciele poczęli to zauważać, dlatego potem kontrolowałam posiłki do niewielkiej liczby kalorii, a nienawiść do siebie samej przeszła. Dość ciężka walka, okupiona płaczem, bólem i niewielką ilością szczęścia stała się codziennym nawykiem. Czymś, co powoli dusi negatywnie emocje do środka. Natykając się na termin "anoreksja" przez moje towarzystwo, które dawało mi niezbyt przyjemne sygnały zrozumiałam, że nie mogę w to wejść. Już w tym byłam i nadal jestem. Były okresy, gdy jadłam, ale zawsze mijały. Pojawiały się problemy, pojawiało się obrzydzenie do żarcia. Nawet przestałam się z tym odnosić, gorączkowo myśleć. Określam to jako piekło połączone z niebem. Po prostu. Byłam u psychologa, ale przez zabieg w szpitalu porzuciłam wizyty. Żyję w dość rystrykcyjnej rodzinie, która nie była przygotowana na moje spotkania. Nie podobało im się to, mi zresztą też. Nie chciałam poruszać tematu jedzenia, nawet przed takim człowiekiem udawałam, że wszystko jest okej. Krewni płacili pieniądze, kobieta na fotelu słuchała.
A czemu tu jestem? Bo ciężko odnaleźć zrozumienie i mam wrażenie, że po drugiej stronie ekranu znajdują się tu wartościowe osoby, które nie propagują anoreksji jako spełnionego marzenia na gwiazdkę. Które wiedzą, co piszą, nie szukają zaburzeń niczym prezentów. Nie jestem na określonych dietach, zeszłam z początkiem wakacji do dziennej wartości kalorii do maksimum 600, lecz czasem powstrzymują mnie od tej stałej napady głodówek, obrzydzenia, głodu - taki stan utrzymuje się od około roku. Czasem jest lepiej, czasem gorzej. Mam jedynie stałe cele. Dotyczą rozwijania pasji, zainteresowań, relacji z ludźmi jak normalny człowiek. Jednak kiedy nie jesz, nie tykasz jedzenia na spotkaniach wśród ludzi, nie dziękujesz za tort urodzinowy wszyscy patrzą się na Ciebie inaczej. Dlatego składam tu prośbę o przyjęcie, bo nie ma nic lepszego od poczucia wspólnoty... Mam zaraz 17 lat, mentalnie czuję się jak emerytka na bujanym fotelu. Nie zaniedbuję żadnej sfery swojego życia, staram się być wytrwałą optymistką. Śmieje się, cieszę, anę traktuję jak kolejną przyjaciółkę, z którą się odchudzam. Czasem kłębek myśli doprowadza mnie do szału, a niestabilność w stosunku do choroby stała się stabilnym aspektem. Nie cofnę czasu, ale mogę się podzielić z kimś empatią i dać ciepłe wrażenie, że nie jest sam. Aby chociaż stworzyć coś, czego sama nie zawsze mam w zanadrzu :) Mam 167 cm. Ważę obecnie 55 kg. Kiedyś waga sięgała nawet 60 kg. Nie wiem jednak czy odnajdę swoją wymarzoną wagę. Po schudnięciu tych 5 kg, czułam się cudownie-niecudownie *jak wspomniałam stabilna niestabilność - lecz przyznam że kolejne 5 właśnie schodzi w dół. Przyjemnie byłoby się jednak z kimś wyrozumiałym czymś podzielić. Nawet jeśli jest po drugiej stronie monitora. Pozdrawiam i kończę moją długą wiadomość :) papa
|
Dziękuję za odpowiedź :)! Moja najniższa waga sięgała poniżej 50 kg, (koło 47) i pamiętam, że szła jeszcze w dół, kiedy po jedzenie nie sięgałam wcale. Zwracałam jednak uwagę bardziej na efekty wizualne, iż to wokół nich skupiała się "dyktatura" osób ze środowiska, które obudziły w sobie "sztuczną troskę". Jednak musiałam przytyć ze względu na kolejne operacje, iż miały ogromny wpływ na moje dalsze losy i nie chciałam aby jakikolwiek lekarz zainteresował się moją niską wagą aż za bardzo. Jednak po tym okresie, kiedy bez nadzoru poczułam się wolna a zdrowotne problemy zniknęły - nawyki ponownie wróciły... "Pro anę", jak już pisałam, poznałam po dłuższym okresie od pierwszego obrzydzenia do jedzenia i spełnionych chęci głodowania. Trochę zażenowania/smutku przyprawiły mnie pragncę schudnąć kilka kilo dziewczyny, wmawiające sobie anoreksję i odnoszące się z nią jak z... umiejętnością. Jednak samo dążenie do perfekcji i "ideologia" (jeśli tak to mogę nazwać) - to właściwie od 3 lat bliskie mi sprawy. Nie odnoszę się z tym, nie muszę wędrować ulicą z napisem na czole dotyczącym mojej wagi - kiedy wiedziałam, że nie czuję się dobrze w swoim ciele, miałam wewnętrzną inspirację i szczerą motywacje - nie narzekałam, tylko chudłam. Nie popieram wmawiania zaburzeń odżywiania, a racjonalnego działania i decyzji. Nie zawsze mamy w życiu sytuację z możliwością wyboru, lecz to jak traktujemy własne ciała jest osobistym zbiorem przemyśleń oraz emocji z całych dotychczasowych doznań. Moje są właśnie takie i utrzymują się od trzech lat. Czy często o tym myślę? Niekoniecznie. Prowadzę normalne życie, które dla każdego jest czasem piekłem, a czasem niebem przez różne osobiste rozterki, smutki i radości (czasem mniejsze, lub większe). Możliwe, że nigdy się nie dowiem "czemu padło na mnie". Zdawałam sobie sprawę, że przekraczam granice - w końcu nie ciężko to zauważyć na tle otaczających ludzi. Najlepszym aspektem pro any jest więc zrozumiemie drugiego człowieka, tak samo zwyczajnego jak inni, a jednocześnie wyjątkowego... Dobrze wiem jednak, że tu ogromną rolę odgrywają moje nawyki i charakter. Już trochę za długo krążę zawiłymi ścieżkami, by nagle znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Coś, co rzekomo osłabia, dawało mi przez wiele ciężkich sytuacji siłę na kolejne dni. I tak jak dobrego przyjaciela, wartą uwagi radę, czy troskę - nie mam zamiaru tego odrzucać, a zatrzymać. Czy to dobra droga? Na pewno jedyna, którą mogę przejść wytrwale, bez chęci zatrzymania się i zapomnienia. Czasem byłoby tylko miło, gdyby ktoś zrozumiał przekleństwo i radość takiego "kumpla" w życiu. Trochę ciężko rozmawiać z kimś, kto nigdy nie zamienił z nim ani słowa... Pozdrawiam
|